Ogród sztuk. Wskazówki pielęgnacyjne
Jedną z kwestii ożywiających filozofię sztuki jest spór o
możliwość podania definicji sztuki. Według jednego ze stanowisk taka definicja
jest niemożliwa, zaś wszelkie teoretyzowanie o sztuce jest przejawem niepotrzebnej
ingerencji w pełen fascynujących okazów ogród, którego piękno tkwi w nieuregulowanym
i nieprzewidywalnym rozrastaniu się, nie zaś w starannie przystrzyżonych
trawnikach i wytyczonych rabatkach. Zwolennicy drugiego uważają, że mimo
porażki licznych teoretycznych i definicyjnych ujęć sztuki, pewne teoretyczne
karby są w tej sprawie niezbędne, albowiem orientacja w gąszczu sztuk bez
jakiegokolwiek kompasu pojęciowego jest niemożliwa. W szczególności definicja
sztuki, wraz leżącą u jej podłoża teorią, pozwalałyby dogodnie wykluczać pretendujące
do miana dzieł sztuki pewne twory, artefakty, działania lub zjawiska. Tym samym
umożliwiałyby wprowadzanie pewnego ładu ogrodu sztuk i jego pielęgnację przez
usuwanie zeń chwastów.
Spór powyższy nosi wszelkie znamiona nierozstrzygalnego.
Eliminacyjny charakter drugiego z tych stanowisk jest przez niektórych uznawany
za wielką zaletę. Któż bowiem nie odczuwa potrzeby narzędzia selekcyjnego w
odniesieniu do tego, co chce uchodzić za dzieło sztuki, zwłaszcza współczesnej?
Jednakże z perspektywy stanowiska pierwszego ta właśnie zaleta okazuje się jego
największą wadą i to właśnie ze względu na jego eliminacjonistyczne konsekwencje:
takiemu stanowisku bowiem zawsze można zarzucić nieobiektywność kryteriów w procesie
kwalifikowania rozmaitych artefaktów do rangi dzieł sztuki, lub, mówiąc
inaczej, karczownicze skłonności wobec sfery, której należy pozwolić na
swobodny rozwój.
Bezpośrednią inspiracją dla niniejszego eseju stała się
najnowsza książka Bohdana Dziemidoka[1],
poświęcona amerykańskiej aksjologii, estetyki i filozofii sztuki. Autor wcale
nie zaprojektował swej pracy jako dzieła podejmującego ów fundamentalny dla
filozofii sztuki problem. Nieuchronnie jednak spór ten okazuje się jej wiodącym
tematem. Kompetencje Dziemidoka do wypowiadania się na tematy estetyczne w
ogóle, zaś amerykańskiej estetyki w szczególności, są niepodważalne. Senior
polskiej estetyki filozoficznej jest jednym z najlepszych znawców amerykańskiej
refleksji estetycznej, znaczną część swojej kariery bowiem poświęcił jej
studiowaniu i krytyce. Jego fachowość w tej dziedzinie daje się więc odczuć na
każdej stronie tej lektury w rekonstrukcjach poglądów omawianych autorów, w ich
krytyce oraz w jego zrównoważonych osądach. Jest to bardzo pożyteczna książka
dlatego, że minionym stuleciu amerykańscy uczeni sformułowali bardzo wiele oryginalnych
i wpływowych idei, których celem było zrozumienie sztuki. Większość z nich
warto znać, nawet jeżeli wielu spośród nich dość przekonująco argumentowało, iż
zbudowanie teorii sztuki nie jest możliwe ani nie jest to nikomu do niczego
potrzebne. Warto też zaznaczyć, że w Ameryce, jak i w innych krajach mówiących
po angielsku, estetyka oznacza głównie, jeżeli nie wyłącznie, filozofię sztuki,
nie zaś, jak w tradycji Aleksandra Baumgartena, naukę o postrzeganiu, w tym o
postrzeganiu rzeczy pięknych, chociaż są odstępstwa od tej zasady. Sama galeria
wielkich filozofów zajmujących się sztuką, których omawia autor, uzmysławia
oczywistą, lecz w polskim środowisku filozoficznym (zdominowanym przez
archaiczny paradygmat analityczny) trudno akceptowalną tezę, że estetyka nie
jest mało ważnym i nie dość poważnym dodatkiem do prawdziwie filozoficznych
zajęć metafizycznych, epistemologicznych i etycznych, lecz tkwi w samym centrum
i u podstaw filozofii.
Encyklopedyczne omówienie przez Dziemidoka amerykańskich
doktryn z zakresu filozofii sztuki jest podporządkowane tezie, według której
zrozumienie sztuki nie może się udać bez odniesienia do sfery wartości
estetycznych, które znajdują ucieleśnienie w pracach artystycznych. Analizuje
on wielką rozmaitość wzajemnie sprzecznych koncepcji estetycznych i starannie
podkreśla sprzeczności i różnice między nimi. Nawet jeżeli autor nie stawia
sobie wprost takiego celu, to czytelnik zamyka ostatnią stronę jego książki z
poczuciem, że – mimo te wszystkie rozbieżności i sprzeczności – zbliża się do
zrozumienia tego, co nazywa się sztuką. Innymi
słowy, skutkiem lektury tej książki jest owo intuicyjne rozumienie sztuki,
które R. G. Collingwood uważał za punkt wyjścia do teoretycznego jej definiowania:
„Czym jest sztuka? Na tego rodzaju pytanie należy odpowiadać w dwóch etapach.
Najpierw trzeba się upewnić, że wiemy, gdzie kluczowe słowo (w tym wypadku
‘sztuka’) ma zastosowanie, a także, gdzie zastosowania nie ma. Nie ma wielkiej
korzyści w spieraniu się o poprawną definicję nazwy ogólnej, gdy widząc
podpadające pod nią przypadki, nie umiemy ich rozpoznać. Znaczy to, że naszym
pierwszym zadaniem jest uzyskanie świadomości, która pozwala nam bez wahania
stwierdzać, „to i to i to jest sztuką; zaś to a to a to sztuką nie jest”[2].
Zawarta w tej książce wnikliwa analiza rozlicznych
doktryn aksjologicznych i estetycznych sprawia, że czytelnik uzyskuje również
pożyteczne instrumentarium pojęciowe, aby te intuicje próbować wyrazić. Jej bohaterami
są twórcy, którzy rozwijali ogólną teorię wartości oraz nowatorskie koncepcje
estetyczne. Z natury rzeczy autor skupia się na doktrynach o proweniencji
pragmatycznej, ponieważ nurt ten spełnia w Ameryce Północnej rolę nie tylko
rozbudowanego i nadal płodnego zespołu doktryn filozoficznych, lecz stał się
czymś w rodzaju całościowego światopoglądu, wkraczającego z powodzeniem w
rozmaite obszary życia intelektualnego i społecznego, także artystycznego.
Pragmatyzm zrodził się, z jednej strony, z inspiracji
Heglowskich, z drugiej zaś, naturalistycznych. Naturalistyczny początek pragmatyzmu,
rozwijany zwłaszcza przez Johna Deweya i Clarence’a Irvinga Lewisa, spotkał się
z podobną orientacją na gruncie wcześniejszej amerykańskiej myśli
aksjologicznej jej główni przedstawiciele to David Wight Prall i Ralph Perry. Prall
bardzo ściśle wiązał estetyczność z postrzegalnością. Uważał, że przedmioty
wywołują przeżycie estetyczne dzięki swemu wyglądowi zewnętrznemu, zaś sądy
estetyczne są intelektualną pochodną pierwotnych doznań estetycznych. Perry zaś
był znany ze swej biocentrycznej lub psychocentrycznej teorii wartości; uznawał
mianowicie, że wartości są konstytuowane przez fakt zainteresowania się czymś. Oponentem
obu tych myślicieli był John Dewey, według którego nie należy utożsamiać
(subiektywnego) aktu doświadczania wartości z aktem wartościowania, który ma
charakter poznawczy, intersubiektywny i empirycznie sprawdzalny. Lewis z kolei
głosił naturalistyczną aksjologię, według której akt wartościowania jest aktem
poznawczym, zaś teoria wartości jest ostatecznie dyscypliną empiryczną.
Amerykańskie koncepcje estetyczne kładły nacisk na rolę
emocji w sztuce, co oznaczało analizę zarówno tego, w jaki sposób artyści
kodują emocje w swoich dziełach; w jaki sposób dzieła te wzbudzają emocje; a
także tego, w jaki sposób odbiorca potrafi je odczytywać. Zwłaszcza Stephen
Pepper w swej kontekstualistycznej teorii piękna twierdził, że prawda jakości rzeczy
i zjawisk ujawnia się w emocjach, zaś sztuka, komunikująca emocje popędowe,
zespoły wrażeń oraz nastroje, służy ujawnianiu jakości zjawisk i wydarzeń
reprezentowanych w dziełach sztuki. Przedstawiciele tego nurtu doszukiwali się więc
istoty sztuki w jej zdolności do organizowania emocji.
Powyższe emotywistyczne rozumienie sztuki spotkało się z
krytycznym przyjęciem i zostało zakwestionowane przez szeroki front antyesencjalistów;
reprezentowali go m.in. Morris Weitz, William Kennick, Marshall Cohen i Benjamin
Tilghman. Autorzy ci z wielkim upodobaniem wykazywali, iż sztuka nie ma istoty,
a więc nie da się jej zdefiniować. Niejednokrotnie uciekano się m.in. do
Wittgensteinowskiej kategorii „pojęć rodzinnych”, wskazując, iż, podobnie jak w
przypadku gier, nazwą tą nazywamy tak bardzo liczne i tak bardzo różne
zjawiska, iż nie da się wskazać wyłącznej, łączącej je i definiowalnej cechy
wspólnej.
Mimo słuszne zastrzeżenia antyesencjalistów, próby ujęcia
sztuki w teoretyczne karby pojawiają się na nowo. Dążenie to znajduje wyraz w
nurcie perceptualistów, wskazujących na postrzegalne własności dzieł sztuki jako
ich cechę charakterystyczną, oraz na „estetyczność” tych własności. Monroe
Beardsley to wiodący przedstawiciel tego stanowiska. Początkowo, w znanym
artykule In Defense of Aesthetic Value
(1979) unikał definiowania sztuki, posługując się raczej terminem „przedmiot
estetyczny” aniżeli „dzieło sztuki”, następnie jednak taką definicję
zaryzykował i kładł w niej nacisk na zdolność dzieła sztuki do wywoływania
przeżyć o charakterze estetycznym lub też do zaspokajania „estetycznego
zainteresowania”.
Perceptualny estetyzm, uzyskawszy znaczną popularność,
stał się bodźcem do odnowienia antyesencjalistycznego i antyteoretycznego podejścia,
w czym największe zasługi miał George Dickie. Twierdził on mianowicie, że
artefakty – ale nie tylko one, ponieważ dotyczy to także wytworów natury –
„stają się” dziełami sztuki, a raczej, mówiąc trafniej, uzyskują taki status
społeczny, na mocy kontekstu instytucjonalnego, tj. decyzji o uznaniu ich za
dzieła sztuki przez reprezentantów instytucji społecznych zajmujących się
sztuką. Błędne koło w stwierdzeniu, że sztuką jest to, co za sztukę uważają
przedstawiciele instytucji artystycznych, wydaje się nie tylko nieuchronne, ale
w pełni przez autora akceptowane. W kierunku podobnym idzie Joseph Margolis,
który w swoich argumentach kładzie jednak nacisk na szerszy kontekst kulturowy.
Przegląd koncepcji estetycznych wieńczy interpretacja koncepcji Richarda
Shustermana, filozofa szeroko znanego w Polsce zarówno z jego brawurowej obrony
sztuki popularnej, jak również z nie mniej kontrowersyjnej somaestetyki.
Zawarta w książce Dziemidoka analiza filozoficznych
wysiłków zmierzających do uchwycenia istoty sztuki, oraz nie mniej
filozoficznych starań, aby te wysiłki podważyć, rodzi w czytelniku zrozumienie złożoności
zjawiska, które potocznie i ogólnikowo określa się terminem „sztuka”. Pobudza
jednak również do postawienia pytania o to, czy rzeczywiście nie ma możliwości
podania ogólnej definicji sztuki, która pozwalałaby sformułować pewne wymogi,
kryteria i cechy przysługujące dziełom rozmaitych sztuk.
Podczas lektury jego książki rodzi się więc – moim
zdaniem całkowicie zrozumiała – pokusa, aby na przykład w ślad za emocjonalistami
uznać, iż istotnie dzieła sztuki zawierają w sobie bodźce skłaniające odbiorcę
do odpowiedniej reakcji uczuciowej. Zdolność dzieł sztuki do emocjonalnego
oddziaływania, której przecież trudno zaprzeczyć, ośmiela nawet do próby
sformułowania kryterium oceny jakości tych dzieł: im lepsze dzieło sztuki, tym
bardziej zgodna z intencją artysty, a tym samym przewidywalna, będzie emocjonalna
reakcja odbiorcy. Np. autor sztuki dramatycznej lub filmu czerpie satysfakcję,
gdy widzowie śmieją się w tym miejscach, w których chciał, aby się śmiali, i
wzruszają się tam, gdzie chciał, aby byli wzruszeni. Jego satysfakcja wywodzi
się z poświadczenia, iż potrafi trafnie sterować ich emocjami. Jest to zarazem
poświadczenie trafności rozumienia przez artystę ludzkich emocji oraz
obowiązujących w danej kulturze sposobów ich budowania i wyrażania. Mistrzostwo
dzieła sztuki polegałoby więc na umiejętności wzbudzania przez artystę takich
uczuć w odbiorcy, jakie sobie zamierzył; brak oczekiwanego efektu emocjonalnego
oznaczałby jego porażkę artystyczną.
Z drugiej strony chciałoby się powiedzieć, iż
organizowanie emocji nie stanowi wyłącznego monopolu sztuki ani nie wyczerpuje
możliwych funkcji i cech dzieł sztuki. To wydaje się dobrym argumentem za stanowiskiem
ogólniejszym, jakim jest perceptualizm, który głosi, iż nieuzasadnione jest
ograniczanie oddziaływania dzieła sztuki wyłącznie do sfery emocji. Sam
perceptualizm wydaje się w istocie polegać na uogólnieniu samej idei
oddziaływania sztuki na odbiorcę, zawartym z stanowisku emocjonalistów. Różnica
polega na tym, iż tę zdolność oddziaływania znajduje ono w postrzegalnych cechach
estetycznych artefaktów, nie zaś wyłącznie w zdolności do wywoływania emocji.
Wydaje się jednak również, iż nie ma powodu, aby podejście
instytucjonalne lub „decyzjonistyczne” musiało być sprzeczne z powyższymi mniej
lub bardziej przekonującymi tezami. Albowiem o tym, czy dany artefakt jest
dziełem sztuki, decydują konkretne osoby: sam artysta, jak również jego
odbiorcy. W przypadku sztuki wysokiej są to, naturalnie, osoby wyznaczone do tego
przez instytucje społeczne zajmujące się sztuką. Większość ludzi podejmuje decyzje
o uznaniu rozmaitych przedmiotów za dzieła sztuki, nawet jeżeli to, co wydaje
im się godne tego miana, nie spełnia wymogów i oczekiwań społecznych
autorytetów w tej dziedzinie. Tym sposobem znajdujemy się o krok od inkluzyjnego
rozumienia sztuk, jakie sformułował Richard Shusterman[3]
Nie można pomijać w tym kontekście również
ewolucjonistycznego rozumienia sztuk, chociażby tego, które przedstawił Denis Dutton[4]
(tylko raz wzmiankowany przez Dziemidoka). Wydaje się bowiem, że ewolucjonistyczne
rozumienie sztuki w największym stopniu pozwala wypełnić treścią stanowisko
perceptualistyczne, które znajduje jej istotę w postrzeganiu cech estetycznych,
i, co więcej, wcale nie wydaje się ono sprzeczne z emocjonalizmem,
perceptualizmem, decyzjonizmem itp. Wzmianka o ewolucjonizmie jest również dobrym
pretekstem, aby wstępną metaforę ogrodniczą potraktować przez chwilę dosłownie.
Jak bowiem wynika ze znanego eksperymentu Vitalija Komarova i Alexandra
Melamida, istoty ludzkie przejawiają uniwersalne estetyczne upodobanie raczej ku
pejzażom otwartym, regularnym i poddanym rudymentarnej bodaj kultywacji, nie
zaś całkowicie dzikim i nieoswojonym. Dutton wyjaśnia ten uniwersalny fakt za
pomocą ewolucyjnie ukształtowanych w człowieku skłonności w okresie
Plejstocenu. Ten ewolucjonistyczny fakt sugerowałby słuszność „pielęgnacyjnego”
stanowiska wobec sztuki, nie zaś stanowiska zabraniającego jakiejkolwiek
ingerencji w materię sztuki.
Powyższy – niepełny – rejestr pokus wynika z zasady życzliwości
wobec (prawie) wszystkich z istniejących koncepcji sztuki i skłania, by każdej
z nich doszukiwać się jakiejś prawdy o samej sztuce. Mówiąc inaczej, taka
postawa skłania się ku temu, aby wszystkim estetycznym muzom rozdać po świeczce,
a przynajmniej po ogarku. Można ją jednak również odbierać ostatecznie jako irytujący,
bo amorficzny ekumenizm, według którego za sztukę można uznawać wszystko,
cokolwiek kto zechce, i to na dodatek na podstawie rozmaitych i rozbieżnych
kryteriów.
Czy jest jakieś inne wyjście? Wydaje się, że wszystkie
już wypróbowano, co nie miało wielkiego wpływu na załagodzenie wspomnianego na
wstępie sporu. Mimo to warto zaryzykować i oprzeć kolejną teoretyczną próbę
rozumienia sztuki na ogólnej teorii czynu. Poniżej przyjmuję nieortodoksyjną
koncepcję czynu, wykraczającą poza to, co w tej sprawie ma do powiedzenia
Donald Davidson[5]. Przyjmuję
bowiem rozumienie czynu, w którym można wyróżnić większą liczbę ściśle
powiązanych ze sobą elementów niż czyni to Davidson i inni autorzy; sądzę
również, iż można je prawomocnie zastosować do definicyjnego rozumienia dzieła
sztuki. Zgodnie z przyjętym tu rozumieniem czynu, można w nim wyróżnić
następujące elementy: zamiar podmiotu działającego, jego cel, obrane przezeń
środki, wykonywane czynności[6],
reguły składające się na metodę działania; samowiedza podmiotu działającego, charakter
zaangażowania w działanie, wytwór czynu, oraz skutki czynu.
Wyjściowa intuicja rozumienia sztuki opartego na
kategorii czynu polegałaby więc na uznaniu, iż dziełem sztuki może być
wyłącznie to, co jest… dziełem. To tautologiczne stwierdzenie, mimo swej
banalności, pozwala dokonać niebagatelnego rozróżnienia: umożliwia bowiem uznanie,
iż dziełem sztuki jest przedmiot będący rezultatem świadomego działania
zorientowanego na realizację wartości estetycznych. Nie może więc nim być efekt
bezcelowych, tj. niekierowanych żadnym zamiarem, sił natury, nawet jeżeli w ich
skutkach dostrzegamy przymioty określane przez nas mianem doskonałości, piękna,
wzniosłości lub harmonii.
W skład czynu wchodzi zatem zamiar, to znaczy intencja, dla której jest on podejmowany. Właśnie
w zamiarze realizacji pewnych wartości estetycznych, które artysta ucieleśnia w
swoim dziele, szukać należy treści perceptualnych, emocjonalnych czy
intelektualnych, jakie artysta zamierza zawrzeć w swym dziele i je przekazać.
Czyn jest nakierowany na osiągnięcie celu, za pomocą którego ów zamiar ma być zrealizowany; cel, dla
którego podejmowana jest praca artysty może, ale nie musi być tożsamy z
zamiarem wykonania tego dzieła.
Czyn obejmuje także środki
obrane do jego wykonania. Należą do nich media, materiały i narzędzia, za
pomocą których pracuje artysta.
Element kolejny czynu artystycznego to czynności wiodące do powstania dzieła
sztuki. Wśród tych czynności są te kierowane świadomie, ale także nawykowe czy
wręcz odruchowe, które odbywają się bez szczególnego udziału świadomości. Istotność
tego rozróżnienia jest doskonale znana na przykład każdemu niewprawnemu
rysownikowi, który jest w stanie osiągnąć oczekiwany efekt artystyczny kosztem
znacznego wysiłku, podczas gdy rysownik o wprawnej, wyćwiczonej i utalentowanej
ręce zdaje się go zgoła nie potrzebować.
Czynności wykonywane przez artystę są podporządkowane regułom
stanowiącym metodę artysty, którą
wypracowuje dla siebie w celu kodowania zamierzonych przezeń treści w artefakcie.
Niebagatelnym elementem czynu jest również rozumienie
przez artystę kontekstu
historycznego, społecznego i kulturowego,
w którym pracuje. Idzie tu nie o jego „obiektywną” czy „realną” sytuację,
lecz o jej subiektywne postrzeganie i rozumienie. Rozumienie własnej sytuacji
twórczej przez artystę ma wielki wpływ na kształtowanie się jego zamiarów i
celów artystycznych, zarówno wtedy, gdy jest trafne, jak również wówczas, gdy jest całkowicie błędne i
chybione.
Wymienione elementy łącznie wiodą do powstania realnego,
postrzegalnego skutku, to znaczy przedmiotu
lub działania artystycznego, które stanowią realizację obranego celu, chociaż
nie muszą być one i rzadko są z nim identyczne.
Ostatnim elementem czynu są jego konsekwencje, a więc
odbiór dzieła lub działania artystycznego przez publiczność lub krytykę. Charakter
oczekiwanej recepcji, choć nigdy całkiem przewidywalnej, ma niebagatelny wpływ
na sposób postępowania artysty na rozmaitych etapach jego pracy. Np.
oczekiwanie aprobaty u odbiorcy, elitarnego lub niewyrobionego, ma zazwyczaj
znaczny wpływ na intencje, dobór celów i środków artystycznych itd.
Wypada na koniec dodać, że poszczególne elementy tak
rozumianego czynu artystycznego mogą być zrealizowane z zaangażowaniem lub beznamiętnie;
pomysłowo lub sztampowo; z pasją lub na chłodno; w sposób sumienny lub
niestaranny; z dbałością o szczegóły lub nieuważnie; z wprawą lub bez niej. Mogą
też być realizowane w sposób mistrzowski lub nieumiejętnie.
Powyższa enumeracja umożliwia, jak sądzę, pewną
rekonceptualizację teorii estetycznych, odpowiednio do tego, który element
czynu wiodącego do powstania dzieła sztuki jest na jej gruncie najważniejszy. Można
więc wskazać doktryny estetyczne, według których tym, co czyni dany wytwór
dziełem sztuki, jest jeden z ostatnich elementów wchodzących w skład czynu, a
więc gotowy artefakt. Inne, jeszcze bardziej radykalne, głoszą, że dzieło nie
może być utożsamione z artefaktem, lecz raczej z jego postrzegalną treścią,
która – zazwyczaj w rozmaitym stopniu – odzwierciedla zamiar motywujący artystę.
Można wskazać także doktryny, dla których najważniejszy jest element pierwszy,
inicjujący: uznają one za dzieło sztuki sam jego zamysł, z pominięciem mniej
lub bardziej żmudnych czynności i metod zmierzających do jego wykonania, w tym
samego artefaktu, który niekiedy, jak w konceptualizmie, okazuje się zgoła niekonieczny.
Inne jeszcze teorie głoszą, że gotowy artefakt staje się dziełem sztuki dopiero
wówczas, gdy za takie został uznany. Innymi słowy, dopiero społeczny kontekst
funkcjonowania danego artefaktu jako dzieła sztuki, nawet jeżeli miałoby być
ono bardzo ograniczone, czyni zeń właśnie dzieło sztuki. Teorie te znane są za
pośrednictwem hasłowych stwierdzeń w rodzaju „piękno jest w oku patrzącego”,
czy „literatura jest w czytelniku”[7],
itd. Inny typ doktryn kładzie nacisk na samo mistrzostwo wykonania artefaktu,
tj. czynności i metody zastosowane przez artystę, uznając je za znamię dzieła
sztuki, nawet jeżeli nie jest ono motywowane doniosłym zamiarem, zaś jego treść
jest odstręczająca lub banalna. (Na marginesie tego stwierdzenia warto
zauważyć, iż w języku polskim „mistrzostwo” ma odpowiednik m.in. w terminie „artyzm”
i „kunsztowność”, co pozwala – niestety – na formułowanie pleonastycznych
wypowiedzi w rodzaju „kunsztowna sztuka”. Pleonazm ten staje się jawny, gdy
pamiętamy, iż „kunsztowność” wywodzi się od niemieckiego „Kunst” oznaczającego
sztukę…).
Przedstawione rozumowanie, oparte na rozbudowanym rozumieniu
czynu oraz jego zastosowaniu do sfery sztuki, również może rodzić dwie sobie
właściwe i przeciwstawne pokusy. Pierwsza polega na uznaniu, iż artefakt pretendujący
do miano dzieła sztuki zasługuje na nie tylko wtedy, gdy mistrzostwo
artystyczne znalazło wyraz na wszystkich
etapach jego wytwarzania. Uległość wobec tej pokusy miałaby maksymalistyczne,
radykalne i elitarne konsekwencje, albowiem wówczas tylko nieliczne z
artefaktów zasługiwałyby na udział w sferze sztuki. Taka postawa miałaby tę niebagatelną
zaletę, iż nakazując w ocenie artefaktów koniunktywne stosowanie wszystkich
wyróżnionych powyżej elementów, pozwalałoby odmawiać statusu dzieła sztuki
licznym artefaktom, nawet jeżeli taki status społeczny posiadają lub się go dopiero
domagają.
Jednakże to, co w poprzednim zdaniu określiłem mianem
zalety, z punktu widzenia innego stanowiska może być uznane za wadę polegającą
na zbyt daleko idącej ingerencji w rozwój ogrodu sztuk. Albowiem ów koniunktywizm,
domagający od artefaktu mistrzostwa na każdym etapie czynu artystycznego,
dzięki któremu powstał, sprowadza się ostatecznie do przekonania, iż na miano
dzieł sztuki zasługują wyłącznie arcydzieła,
co jest nie do utrzymania.
Dlatego rodzi się więc druga pokusa, również zrozumiała,
która ma na celu uniknięcie tych eliminacyjnych, nie tyle pielęgnacyjnych, co „karczowniczych”
konsekwencji. Uległość wobec tej pokusy polegałaby na dysjunktywnym podejściu
do wyżej wymienionych elementów czynu artystycznego, co z kolei miałoby konsekwencje
przeciwstawne do poprzednich, a mianowicie egalitarne i inkluzyjne. Pozwalałoby
to bowiem obdzielać mianem dzieła sztuki bardzo liczne twory, a nawet same ich
zamysły zaledwie, stawiając im wszelako co najwyżej dwa wymogi: po pierwsze, wymóg
dążności do realizacji wartości estetycznych, po drugie zaś wymóg wzmiankowanej
wyżej kunsztowności, artyzmu lub mistrzostwa, jakim musi wykazać się twórca na
etapie realizowania któregokolwiek z
elementów składających się na czyn artystyczny.
Mówiąc inaczej, z tej inkluzyjnej perspektywy dziełem
sztuki okaże się zatem zarówno symfonia uznanego mistrza, cudze dźwięki
poskładane przez umiejętnego rapera (by przypomnieć tour de force Richarda Shustermana), czy „przedmioty codziennego
użytku podniesione do godności dzieł sztuki”, jak to czynił Marcel Duchamp czy Andy
Warhol. Za dzieło sztuki można byłoby uznawać także na przykład mistrzowsko
zaprojektowane wnętrze lub choćby jego niezrealizowaną wizję. Warunkiem sine qua non uzyskiwania artystycznego
statusu byłoby posiadanie przez takie artefakty i procesy cech mistrzostwa lub artyzmu,
jakie zazwyczaj znajdujemy w uznanych dziełach sztuki.
Mam skłonność opowiedzieć się za tym drugim, inkluzyjnym
rozumieniem sztuki, które nie akceptuje wyżej wspomnianego eliminacyjnego koniunktywizmu.
Jakkolwiek stanowisko to również cechuje się ekumenizmem, to ufam, że ekumenizm
ten jest znacznie mniej irytujący niż poprzedni. Dzięki oparciu go na kategorii
czynu uzyskuje ono bowiem znaczną spójność teoretyczną, a zarazem unika
eklektyzmu niektórych koncepcji sztuki. Mimo swej teoretycznej życzliwości
przejawiającej się w wymogu, aby mistrzostwo artystyczne przejawiało się na dowolnym etapie czynu artystycznego, co
można naturalnie poczytywać za teoretyczną słabość, stanowisko to nie jest
całkowicie bezstronne w kwalifikowaniu rozmaitych artefaktów do sfery sztuki. Albowiem
niezbędny, pożądany, a zarazem, jak sądzę, wystarczający efekt dyskryminacyjny
lub eliminacyjny osiąga ono dzięki, po pierwsze, wymogowi realizacji wartości
estetycznych przez artefakt pretendujący do miana dzieła sztuki, po drugie zaś
dzięki kryterium mistrzostwa. Jakkolwiek bowiem w tolerancyjny sposób uznaje,
iż dziełem sztuki może być wszelkie dzieło realizujące wartości estetyczne,
byle było naznaczone mistrzostwem, bez względu na to, na którym etapie miejscu
procesu artystycznego owo mistrzostwo się pojawia, to jednak owego mistrzostwa
stanowczo się domaga.
W swojej Autobiografii
Robin Collingwood napisał, iż niejednokrotnie był świadkiem, jak jego matka,
uznana malarka, po długim czasie pracy nad obrazem odkładała pędzel mówiąc, iż ma
tego obrazu dosyć i oświadczając, że jest już gotowy. Było dlań ważkim
odkryciem, iż praca nad dziełem sztuki wcale nie trwa dopóty, dopóki
artystyczny zamiar nie przyoblecze się w artefakt w każdym pierwotnie
zamierzonym szczególe i całej jego pełni. Sugerował, iż zamysł dzieła rozwija
się i zmienia w trakcie samej pracy artysty nad jego realizacją, sama praca
artysty zaś kończy się nie wraz z perfekcyjnym dopełnieniem wyjściowego zamiaru,
który, raz powzięty, miałby zniewalać swojego wykonawcę i domagać się swej
perfekcyjnej realizacji, lecz z chwilą artystycznej decyzji o jej zakończeniu,
która może być motywowana rozmaitymi subiektywnymi czynnikami.
Przytoczona myśl Collingwooda pozwala zwrócić
uwagę na jeszcze jedną kwestię. Tę mianowicie, że mimo swej rozciągliwości,
wynikającej z nacisku wyłącznie na kategorię mistrzostwa lub artyzmu, przedstawione
stanowisko ma również i tę ważką zaletę, że otwiera się nie tylko na zmienność
i ewolucję sfery sztuki, ale także na sam dynamizm powstawania dzieła
artystycznego. Pozwala to moim zdaniem jeżeli nie całkiem odstąpić od
artefaktualizmu znamionującego większość teorii sztuki, to przynajmniej
poluźnić ten wymóg. Umożliwia to twierdzenie, że status artystyczny uzyskiwałby
nie tylko sam końcowy, uchwytny, klasyfikowany efekt czyli artefakt, lecz
również sam proces jego tworzenia, a także inne działania wykraczające poza
sferę zartefaktualizowanych czynów, w tym również te spoza tradycyjnie
rozumianej sfery sztuki. Innymi słowy, podejście to stanowi jeszcze jeden
argument przeciwko tradycyjnemu przekonaniu, zgodnie z którym sztuka w jej ogólności
to wielki zbiór stabilnych lub zamkniętych i dokończonych artefaktów. Umożliwia
więc ono myślenie o sztuce i samych dziełach jako dynamicznych procesach, w których
powstają twory noszące znamiona mistrzostwa ucieleśnionego nie tylko i nie tyle
w ostatecznym efekcie pracy, lecz
także w niej samej. Albowiem w dziełach sztuki najbardziej podziwiamy nie tylko
i nie tyle ich treść, co raczej i nade wszystko mistrzostwo, dzięki którym one zaistniały.
[1] Bogdan Dziemidok, Amerykańska
aksjologia i estetyka XX wieku. Wybrane koncepcje. Wydawnictwo Akademickie
Sedno, Warszawa 2014, ss. 255.
[2] R. G. Collingwood, Principles of Art, Oxford University
Press, Oxford 1958, s. 1.
[3] Por.
Richard Shusterman, Estetyka
pragmatyczna. Żywe piękno i refleksja nad sztuką, Wydawnictwo Uniwersytetu
Wrocławskiego, Wrocław 1998.
[4] Denis Dutton, The Art Instinct. Beauty, Pleasure and Human Evolution, Bloomsbury Press, New York,
Berlin, London 2009.
[5] Donald Davidson, Actions and Events, Clarendon Press,
Oxford 1986.
[6]
Rozróżnienie między „czynami” a „czynnościami” przypomina nieco rozróżnienie
między czynami (action) a czynami
podstawowymi (basic action),
wprowadzone przez Arthura C. Danto (Basic
Actions, w: The Philosophy of Action,
Oxford University Press, Oxford 1968, ss. 43-58), lecz nie jest z nim
identyczne. Zdaje się, iż zdolność języka polskiego do rozróżniania czynów od
czynności jest (rzadkim) przypadkiem jego znacznej przewagi nad językiem
angielskim.
[7] Stanley Fish, Literature in
the Reader. Affective Stylistics, w: “New Literary History” 2, no. 1,
Autumn 1970.
Komentarze
Prześlij komentarz