Postmodernizm i jego wrogowie
W artykule o
postmodernizmie (Polityka 14),
Mirosław Pęczak przytoczył w bardzo ogólny sposób prowokacyjną ideę Richarda
Shustermana, który stwierdził, że z perspektywy estetyki postmodernistycznej
(której podwaliny Shusterman w istocie współtworzył w swej Estetyce
pragmatycznej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 1998), muzyka
rap spełnia wszystkie kryteria spełniane również przez sztukę tradycyjnie
określaną mianem „sztuki wysokiej”. Na to Ludwik Stomma (Polityka, 16), nie odmawiając
inteligencji Shustermanowi, pomówił go o cwaniactwo, przypisując mu chęć
„wypłynięcia na fali” mody i dodając, że Shusterman doskonale wie, że rap to
g[ówno], którego to g[ówna] apoteozę był wszelako wygłosił po to, aby zaistnieć
przez swoje pięć minut.
Jako główny
współodpowiedzialny za polskie wydanie tej książki Shustermana, pragnę
stwierdzić, że te opinie Ludwika Stommy opublikował nie skaziwszy się uprzednio
lekturą inkryminowanej książki. Chciałbym również stwierdzić, że opinia Stommy
o nieistnieniu filozofii postmodernistycznej została sformułowana na podstawie
równie „głębokiego” rozumienia filozofii w ogóle, a w szczególności tego, co
się we współczesnej filozofii dzieje.

Shusterman studiował filozofię w Jerozolimie,
a potem odbył trzyletnią służbę wojskową w armii izraelskiej; służył w
wywiadzie wojskowym i w 1976 roku brał udział w planowaniu spektakularnej
operacji antyterrorystycznej na lotnisku Entebbe niedaleko stolicy Ugandy,
Kampali, polegającej na odbiciu porwanego przez terrorystów samolotu linii Air
France. Porzuciwszy karierę żołnierza udał się następnie do raczej anty- niż
post-modernistycznego Oxfordu, gdzie napisał doktorat z filozofii. Jest autorem
nie tylko potępionej Estetyki pragmatycznej, ale także wielu innych,
równie ważkich prac, w tym bardzo „kanonicznej” książki poświęconej Eliotowi (T. S. Eliot and the Philosophy of Criticism,
Columbia 1988), poecie, a także autorowi konserwatywnych idei
społeczno-politycznych. Informuję także, że „apoteoza rapu”, Estetyka
pragmatyczna, miała francuski przekład; L'Art
A L'Etat Vif powitano w Paryżu entuzjastycznie jako wykładnię "une esthetique du hip hop"
(„Le Monde”).
Gdyby Stomma czytał tę książkę, to by w niej
znalazł, że Shusterman chciał w niej „jedynie podkreślić, że mojej obrony zalet
i twórczego potencjału rapu nie należy pojmować jako przyzwolenia na wszystkie
jego grzechy i wybryki (podobnie jak moje uznanie dla poezji Eliota nie
implikuje aprobaty dla jego konserwatyzmu politycznego). Ponadto moja estetyka
pragmatyczna nie jest poświęcona głównie rapowi (o którym mówi tylko jeden z
rozdziałów książki), choć kwestia ta stała w centrum zainteresowania moją
książką ze strony mediów. Rap jest tylko jednym,
dobrym przykładem pragmatycznego podejścia do estetyki” (s. 12).
Nie jest to więc apoteoza rapu, co było do
okazania. Ale niejako niechcący „okazał się” również fakt, że redaktorzy nawet
tak przyzwoitego pisma, jak Polityka,
zainteresowali się tą książką tylko dlatego, że w znajduje się w niej
„szokująca” teza. Jest to kolejny dowód na to, że filozofia przebija się do
mediów dopiero wtedy, gdy dokona czegoś, co z punktu widzenia reprezentantów
mediów jest szokujące. Świadczy to jednak źle nie o filozofii, lecz o mediach.
Zdradzę bowiem wielką tajemnicę: cała filozofia jest bardzo szokująca!
Czy jednak filozofia postmodernistyczna
naprawdę nie istnieje? Udzielenie odpowiedzi na to pytanie jest tym ważniejsze,
że potęga mediów, którą Ludwik Stomma bezwstydnie wykorzystał do wygłoszenia
swego anty-postmodernistycznego przesądu, sprawić może, iż faktycznie ludzie
uznają jego osobiste uprzedzenie za ostateczną prawdę.
Po pierwsze (idąc po linii najmniejszego oporu):
gdyby filozofia postmodernistyczna nie istniała, to by nie bulwersowała.
Bulwersuje nawet senator Czubę Krystynę, która o postmodernizm oskarżyła
arcybiskupa Życińskiego Józefa. Coś musi być na rzeczy. A jeżeli i to Ludwika
Stommy nie przekonuje, to niech zerknie do encykliki Jana Pawła II Fides et
ratio (przypisywanej zresztą w części abp Życińskiemu), gdzie znajdzie
oficjalne stanowisko Watykanu wobec postmodernizmu. Dla Polaka winien to być
ostateczny dowód istnienia rzeczy; wszak Papież nie zajmuje się bytami nie
istniejącymi – czyż nie tak? Od postmodernizmu, jak od prozy, nie ma ucieczki, chére Tartuffe.
Po drugie, jak na swoje nieistnienie,
postmodernizm ma niezłą tradycję. Zapewne jako pierwszy tego terminu użył
spenglerysta Arnold Toynbee (w A Study of History), potem był Irving
Howe, lewicowy pisarz amerykański, potem masa innych. Francuzi (Derrida,
Lyotard et al.), przyszli później, choć naturalnie daleko prześcignęli w tej
konkurencji trzeźwych „anglosaksofonów”, jak zwykle mocno przy tym przesadzając
– jak to Francuzi. Zaraza ta wyrosła również z szacownej hermeneutycznej
filozofii Hansa-Georga Gadamera, którą na główny grunt anglo-amerykański
przeszczepił m.in. antymodernistyczny antyburżuazyjny antyliberał Alasdair
MacIntyre, zakażając nią zwłaszcza postmodernistycznego burżuazyjnego liberała
Richarda Rorty’ego.
Po trzecie, teza o nieistnieniu
postmodernizmu jest równie uzasadniona, jak teza o nieistnieniu jakiekolwiek
innej filozofii, czy czegokolwiek w ogóle. Każdy filozof ma zazwyczaj
bardzo konkretne wyobrażenie o tym, czym filozofia powinna być. Temu
wyobrażeniu towarzyszy zazwyczaj silne przekonanie, że to, co robi właśnie on,
musi być powszechnie przyjętym, uniwersalnym wzorem filozofowania. Mówiąc
inaczej: jest przekonany, że jest tylko jeden Bóg, to znaczy Bóg jego wyznania,
i że wszyscy inni, jeżeli chcą być zbawieni, również muszą oddawać cześć temu
samemu Bogu – jak też przy okazji samemu filozofowi, który jest Jego prorokiem.
To „monoteistyczne” dążenie do jednolitości prowadzi – paradoksalnie – do
powstawania wielkiej rozmaitości pojęć filozofii i do prób odbierania prawa
innym filozofom do miana uczestnictwa w istocie filozofii. Im bardziej
radykalne i monoteistyczne jest to dążenie, tym łacniej i tym silniejszą
opozycję wobec siebie budzi ze strony zwolenników innych wierzeń. To się nazywa
dialektyka. Taka postawa filozofów, ale i uczonych, powoduje, że wszelkie
dyscypliny, w których ludzie naprawdę myślą, przypominają zbiorowisko wrogich
sobie, zaciekle zwalczających się plemion, oddających równie gorliwie cześć
różnym, a więc fałszywym bogom. W filozofii zawsze tak było. I dobrze by było,
gdyby tak nadal było. Ponieważ ta głęboka wzajemna niezgoda jest motorem
rozwoju ludzkiej myśli – w kierunkach dobrych i złych. Jednakże z góry nie
można przewidzieć, czy dany krok intelektualny będzie dobry czy zły, zanim go
ktoś faktycznie nie uczyni. Poza tym nawet ze źle poczynionych kroków wiele się
uczymy, chociażby tego, że w tym kierunku iść nie należy.
Ale najcenniejsza myśl może ulec
wynaturzeniu. Mówi się tak nawet o Chrystusowym przykazaniu miłości. Chyba
właśnie dlatego nawet postmoderniści ostatnio się pomiarkowali. Oto przykład
takiego wynaturzenia: czas jakiś temu grupa nauczycieli w USA zaproponowała,
aby w szkołach, do których uczęszczają dzieci czarnej mniejszości
Afroamerykanów, językiem wykładowym uczynić nie tzw. standardowy język
angielski, lecz język, jakim posługuje się ta mniejszość na co dzień, czyli
slang funkcjonujący w subkulturze czarnej ludności w Ameryce, w której tak
ważką rolę gra kultura hip hop i rap. Ten żałosny pomysł skłonił Slavoja
Žižka,
jednego z najbardziej wnikliwych krytyków współczesności, do sformułowania tezy
o postmodernistycznym rasizmie. Konsekwencją zaproponowanej przez
postmodernistycznych nauczycieli w USA byłby bowiem taki sam ekskluzywistyczny
system apartheidu, jaki niedawno upadł w RPA, choć zaprowadzony w imię bliskich
postmodernistycznemu sercu celów: zrównywania szans i politycznej poprawności.
To wszystko prawda. Ale prawdą jest także, że najprawdziwsza i najbardziej
anty-postmodernistyczna z filozofii, Platońska, miała jeszcze bardziej
ekskluzywistyczne konsekwencje polityczne niż rzekomo postmodernistyczny, a w
istocie idiotyczny wybryk.
Mirosław
Pęczak nie cytuje pewnego bardzo pouczającego przykładu nawrócenia ze zgubnej
postmodernistycznej drogi. Jeden z prekursorów teoretycznego postmodernizmu,
Harold Bloom (nie mylić z Alanem Bloomem!), buntuje się przeciwko trendowi, do
którego powstania sam się przyczynił. W książce A Map of Misreading zainicjował bowiem nurt myślenia o literaturze,
jaki znalazł swojego najbardziej hałaśliwego teoretyka postmodernizmu w osobie
profesora Stanleya Fisha, który stał się bohaterem powieści Davida Lodge’a
(również zresztą postmodernisty). Obecnie Bloom mówi z niesmakiem: „Na
uniwersytecie nowojorskim jestem otoczony przez profesorów od hip hopu. W Yale
naukowcy interesują się bardziej dysertacjami o kupie kompostu albo o tak
zwanej kulturze masowej niż Proustem, Szekspirem czy Tołstojem”. Zdaje sobie
sprawę, iż on sam, jako rzecznik estetycznych wzorców zachodniego kanonu
literackiego, stoi na straconych pozycjach, „że wojna się skończyła i że to my
przegraliśmy”. Opowiada też anegdotę o swojej koleżance uniwersyteckiej,
ilustrującą sposób przenikania postmodernistycznej ekskluzywności na
amerykańskie tolerancyjne uczelnie. Domaga się ona mianowicie zastąpienia w
programie nauczania dzieł Hemingwaya, Joyce’a i Czechowa dziełami Gary Soto,
tzw. Chicano, autora powieści z życia amerykańskiej mniejszości meksykańskiej,
które dla Blooma są warte tyle samo, co makulatura, na której zostały
wydrukowane. Jego koleżanka uznaje, że w domu każdy może sobie czytać, co chce,
nawet Szekspira, ale studenci muszą wychowywać się na lepszych obywateli i
sądzi, że do tego lepiej się przyczyni lektura Gary Soto niż Hemingwaya.
Bloomowi „jej punkt widzenia wydał się czymś w rodzaju społecznego faszyzmu.
Estetyczne względy mają więc być dobre dla nas, a niedobre dla naszych studentów…
Myślę, że to woła o pomstę do nieba”. Obejrzawszy swe teoretyczne idee w takim
praktycznym zastosowaniu, postanowił więc w jednej z najnowszych książek (The
Western Canon, 1994) wygłosić „apoteozę” kanonu literatury zachodniej, od
Szekspira poczynając.
Ludwik Stomma uznaje rap wyłącznie za okazję do wywrzeszczenia
podmiejskich czy indywidualnych kompleksów. Niech mu, etnologowi, da Bozia
zdrowie. Żeby miał siłę zapytać siebie samego, dlaczego ten styl wywrzaskiwania
zapanował nad całym niemal światem, dlaczego rap śpiewają nie tylko na
Washington Hights czy przedmieściach Paryża, ale nawet w Kielcach. Dla białego
człowieka muzyka rap jest tak samo
niezrozumiała, jak powody, dla których pewnego letniego dnia 1992 roku spłonął
kawał Los Angeles, dla których Harlem określa się mianem combat zone, dla których lepiej nie spacerować samotnie nocą po
Queens. Rap to sztuka człowieka czarnego, który został przywieziony do Ameryki
w łańcuchach, a teraz łańcuchy z żelaza zostały zastąpione równie trudnymi do zerwania
okowami ekonomicznego wyzysku, rasistowskich prześladowań, faktycznego
analfabetyzmu, pozbawienia prawa do edukacji i równego udziału w wytwarzanym
bogactwie. Jest to sytuacja, z której jedynym wyjściem jest ucieczka w alkohol,
narkotyki, przemoc, prostytucję, pornografię. Wydziedziczeni i wykluczeni
czarni nie prosili się do Ameryki. Rap i hip hop to świadectwo przynależności
do określonej wspólnoty, która nie jest akceptowana przez białych. Jest to
także nadzieja ich przyszłej wolności – zapewne złudna, ale taka jest natura
nadziei. Kultura hip hop wraz z muzyką rap, jak każda forma świadomości
społecznej, stanowi obraz kondycji ludzi żyjących w murzyńskim getcie Ameryki.
Każde getto jest śmietniskiem historii białego człowieka: trzeba też przyznać,
że jest tak – jako śmietnisko – przez białego człowieka traktowane. Fakt, że ta
urodzona w getcie sztuka pozostaje zupełnie niezrozumiała dla niektórych ludzi
białych – zwłaszcza tych przedwcześnie zmieszczaniałych ofiar kapitalizmu z
połową ludzkiej twarzy – wcale nie znaczy, że należy jej odmawiać statusu
sztuki. Nie popełniajmy tego błędu. Nie róbmy tego na wszelki wypadek, ponieważ
zdarzyć się może – choć to (na razie!) takie nieprawdopodobne – że pewnego dnia
będziemy musieli przyznać rację punktowi widzenia, według którego to nasza sztuka jest niczym innym, jak
tylko śmietniskiem zapełniającym mocno zrujnowane domostwo, które z wolna
przeobraża się w getto, a my sami w białych murzynów. Niektórzy zresztą sądzą,
że to już nastąpiło. Nie jest do końca pewne, że nie mają racji.
Dlatego na wszelki wypadek
jeszcze raz przesłuchajmy kasetę z nagraniem Ice-T albo (nomen omen!) Arrested Development, i zanućmy z cicha rewolucyjny
blues: murzyni wszystkich krajów, łączcie
się!
Komentarze
Prześlij komentarz