Postmodernizm i jego wrogowie




W artykule o postmodernizmie (Polityka 14), Mirosław Pęczak przytoczył w bardzo ogólny sposób prowokacyjną ideę Richarda Shustermana, który stwierdził, że z perspektywy estetyki postmodernistycznej (której podwaliny Shusterman w istocie współtworzył w swej Estetyce pragmatycznej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 1998), muzyka rap spełnia wszystkie kryteria spełniane również przez sztukę tradycyjnie określaną mianem „sztuki wysokiej”. Na to Ludwik Stomma (Polityka, 16), nie odmawiając inteligencji Shustermanowi, pomówił go o cwaniactwo, przypisując mu chęć „wypłynięcia na fali” mody i dodając, że Shusterman doskonale wie, że rap to g[ówno], którego to g[ówna] apoteozę był wszelako wygłosił po to, aby zaistnieć przez swoje pięć minut. 
Jako główny współodpowiedzialny za polskie wydanie tej książki Shustermana, pragnę stwierdzić, że te opinie Ludwika Stommy opublikował nie skaziwszy się uprzednio lekturą inkryminowanej książki. Chciałbym również stwierdzić, że opinia Stommy o nieistnieniu filozofii postmodernistycznej została sformułowana na podstawie równie „głębokiego” rozumienia filozofii w ogóle, a w szczególności tego, co się we współczesnej filozofii dzieje.


Co do Shustermanowego cwaniactwa trzeba powiedzieć, że istotnie, nie jest to facet w ciemię bity. Mając 16 lat postanowił, że nie chce zostać repliką swojego ojca, cieszącego się powodzeniem adwokata. Pewnego lata uciekł z domu do Europy. Bardzo mu się podobała ta kraina, położona jeszcze wtedy z dala od gąszczu barów MacDonalda i filmów Disneya. Podobało mu się tam zwłaszcza latem, gdy było ciepło. Potem, niestety, jak to w Europie, zaczęły się mrozy. W poszukiwaniu ciepła udał się do Ziemi Świętej, Izraela, gdzie został de facto adoptowany przez rodzinę polskich Żydów. Jego przyrodnim bratem był Amiram Nir, który później odegrał jedną z kluczowych ról w aferze Iran-Contra. Shusterman uważa, że republikańska (pożal się, Boże!) administracja Busha-seniora jest odpowiedzialna za śmierć jego przybranego brata, który wiedząc o wiele za dużo, musiał zginąć w nie wyjaśnionym wypadku lotniczym w Meksyku w 1988 roku.
Shusterman studiował filozofię w Jerozolimie, a potem odbył trzyletnią służbę wojskową w armii izraelskiej; służył w wywiadzie wojskowym i w 1976 roku brał udział w planowaniu spektakularnej operacji antyterrorystycznej na lotnisku Entebbe niedaleko stolicy Ugandy, Kampali, polegającej na odbiciu porwanego przez terrorystów samolotu linii Air France. Porzuciwszy karierę żołnierza udał się następnie do raczej anty- niż post-modernistycznego Oxfordu, gdzie napisał doktorat z filozofii. Jest autorem nie tylko potępionej Estetyki pragmatycznej, ale także wielu innych, równie ważkich prac, w tym bardzo „kanonicznej” książki poświęconej Eliotowi (T. S. Eliot and the Philosophy of Criticism, Columbia 1988), poecie, a także autorowi konserwatywnych idei społeczno-politycznych. Informuję także, że „apoteoza rapu”, Estetyka pragmatyczna, miała francuski przekład; L'Art A L'Etat Vif powitano w Paryżu entuzjastycznie jako wykładnię "une esthetique du hip hop" („Le Monde”).
Gdyby Stomma czytał tę książkę, to by w niej znalazł, że Shusterman chciał w niej „jedynie podkreślić, że mojej obrony zalet i twórczego potencjału rapu nie należy pojmować jako przyzwolenia na wszystkie jego grzechy i wybryki (podobnie jak moje uznanie dla poezji Eliota nie implikuje aprobaty dla jego konserwatyzmu politycznego). Ponadto moja estetyka pragmatyczna nie jest poświęcona głównie rapowi (o którym mówi tylko jeden z rozdziałów książki), choć kwestia ta stała w centrum zainteresowania moją książką ze strony mediów. Rap jest tylko jednym, dobrym przykładem pragmatycznego podejścia do estetyki” (s. 12).
Nie jest to więc apoteoza rapu, co było do okazania. Ale niejako niechcący „okazał się” również fakt, że redaktorzy nawet tak przyzwoitego pisma, jak Polityka, zainteresowali się tą książką tylko dlatego, że w znajduje się w niej „szokująca” teza. Jest to kolejny dowód na to, że filozofia przebija się do mediów dopiero wtedy, gdy dokona czegoś, co z punktu widzenia reprezentantów mediów jest szokujące. Świadczy to jednak źle nie o filozofii, lecz o mediach. Zdradzę bowiem wielką tajemnicę: cała filozofia jest bardzo szokująca!
Czy jednak filozofia postmodernistyczna naprawdę nie istnieje? Udzielenie odpowiedzi na to pytanie jest tym ważniejsze, że potęga mediów, którą Ludwik Stomma bezwstydnie wykorzystał do wygłoszenia swego anty-postmodernistycznego przesądu, sprawić może, iż faktycznie ludzie uznają jego osobiste uprzedzenie za ostateczną prawdę.
Po pierwsze (idąc po linii najmniejszego oporu): gdyby filozofia postmodernistyczna nie istniała, to by nie bulwersowała. Bulwersuje nawet senator Czubę Krystynę, która o postmodernizm oskarżyła arcybiskupa Życińskiego Józefa. Coś musi być na rzeczy. A jeżeli i to Ludwika Stommy nie przekonuje, to niech zerknie do encykliki Jana Pawła II Fides et ratio (przypisywanej zresztą w części abp Życińskiemu), gdzie znajdzie oficjalne stanowisko Watykanu wobec postmodernizmu. Dla Polaka winien to być ostateczny dowód istnienia rzeczy; wszak Papież nie zajmuje się bytami nie istniejącymi – czyż nie tak? Od postmodernizmu, jak od prozy, nie ma ucieczki, chére Tartuffe.
Po drugie, jak na swoje nieistnienie, postmodernizm ma niezłą tradycję. Zapewne jako pierwszy tego terminu użył spenglerysta Arnold Toynbee (w A Study of History), potem był Irving Howe, lewicowy pisarz amerykański, potem masa innych. Francuzi (Derrida, Lyotard et al.), przyszli później, choć naturalnie daleko prześcignęli w tej konkurencji trzeźwych „anglosaksofonów”, jak zwykle mocno przy tym przesadzając – jak to Francuzi. Zaraza ta wyrosła również z szacownej hermeneutycznej filozofii Hansa-Georga Gadamera, którą na główny grunt anglo-amerykański przeszczepił m.in. antymodernistyczny antyburżuazyjny antyliberał Alasdair MacIntyre, zakażając nią zwłaszcza postmodernistycznego burżuazyjnego liberała Richarda Rorty’ego.
Po trzecie, teza o nieistnieniu postmodernizmu jest równie uzasadniona, jak teza o nieistnieniu jakiekolwiek innej filozofii, czy czegokolwiek w ogóle. Każdy filozof ma zazwyczaj bardzo konkretne wyobrażenie o tym, czym filozofia powinna być. Temu wyobrażeniu towarzyszy zazwyczaj silne przekonanie, że to, co robi właśnie on, musi być powszechnie przyjętym, uniwersalnym wzorem filozofowania. Mówiąc inaczej: jest przekonany, że jest tylko jeden Bóg, to znaczy Bóg jego wyznania, i że wszyscy inni, jeżeli chcą być zbawieni, również muszą oddawać cześć temu samemu Bogu – jak też przy okazji samemu filozofowi, który jest Jego prorokiem. To „monoteistyczne” dążenie do jednolitości prowadzi – paradoksalnie – do powstawania wielkiej rozmaitości pojęć filozofii i do prób odbierania prawa innym filozofom do miana uczestnictwa w istocie filozofii. Im bardziej radykalne i monoteistyczne jest to dążenie, tym łacniej i tym silniejszą opozycję wobec siebie budzi ze strony zwolenników innych wierzeń. To się nazywa dialektyka. Taka postawa filozofów, ale i uczonych, powoduje, że wszelkie dyscypliny, w których ludzie naprawdę myślą, przypominają zbiorowisko wrogich sobie, zaciekle zwalczających się plemion, oddających równie gorliwie cześć różnym, a więc fałszywym bogom. W filozofii zawsze tak było. I dobrze by było, gdyby tak nadal było. Ponieważ ta głęboka wzajemna niezgoda jest motorem rozwoju ludzkiej myśli – w kierunkach dobrych i złych. Jednakże z góry nie można przewidzieć, czy dany krok intelektualny będzie dobry czy zły, zanim go ktoś faktycznie nie uczyni. Poza tym nawet ze źle poczynionych kroków wiele się uczymy, chociażby tego, że w tym kierunku iść nie należy.
Ale najcenniejsza myśl może ulec wynaturzeniu. Mówi się tak nawet o Chrystusowym przykazaniu miłości. Chyba właśnie dlatego nawet postmoderniści ostatnio się pomiarkowali. Oto przykład takiego wynaturzenia: czas jakiś temu grupa nauczycieli w USA zaproponowała, aby w szkołach, do których uczęszczają dzieci czarnej mniejszości Afroamerykanów, językiem wykładowym uczynić nie tzw. standardowy język angielski, lecz język, jakim posługuje się ta mniejszość na co dzień, czyli slang funkcjonujący w subkulturze czarnej ludności w Ameryce, w której tak ważką rolę gra kultura hip hop i rap. Ten żałosny pomysł skłonił Slavoja Žižka, jednego z najbardziej wnikliwych krytyków współczesności, do sformułowania tezy o postmodernistycznym rasizmie. Konsekwencją zaproponowanej przez postmodernistycznych nauczycieli w USA byłby bowiem taki sam ekskluzywistyczny system apartheidu, jaki niedawno upadł w RPA, choć zaprowadzony w imię bliskich postmodernistycznemu sercu celów: zrównywania szans i politycznej poprawności. To wszystko prawda. Ale prawdą jest także, że najprawdziwsza i najbardziej anty-postmodernistyczna z filozofii, Platońska, miała jeszcze bardziej ekskluzywistyczne konsekwencje polityczne niż rzekomo postmodernistyczny, a w istocie idiotyczny wybryk.
Mirosław Pęczak nie cytuje pewnego bardzo pouczającego przykładu nawrócenia ze zgubnej postmodernistycznej drogi. Jeden z prekursorów teoretycznego postmodernizmu, Harold Bloom (nie mylić z Alanem Bloomem!), buntuje się przeciwko trendowi, do którego powstania sam się przyczynił. W książce A Map of Misreading zainicjował bowiem nurt myślenia o literaturze, jaki znalazł swojego najbardziej hałaśliwego teoretyka postmodernizmu w osobie profesora Stanleya Fisha, który stał się bohaterem powieści Davida Lodge’a (również zresztą postmodernisty). Obecnie Bloom mówi z niesmakiem: „Na uniwersytecie nowojorskim jestem otoczony przez profesorów od hip hopu. W Yale naukowcy interesują się bardziej dysertacjami o kupie kompostu albo o tak zwanej kulturze masowej niż Proustem, Szekspirem czy Tołstojem”. Zdaje sobie sprawę, iż on sam, jako rzecznik estetycznych wzorców zachodniego kanonu literackiego, stoi na straconych pozycjach, „że wojna się skończyła i że to my przegraliśmy”. Opowiada też anegdotę o swojej koleżance uniwersyteckiej, ilustrującą sposób przenikania postmodernistycznej ekskluzywności na amerykańskie tolerancyjne uczelnie. Domaga się ona mianowicie zastąpienia w programie nauczania dzieł Hemingwaya, Joyce’a i Czechowa dziełami Gary Soto, tzw. Chicano, autora powieści z życia amerykańskiej mniejszości meksykańskiej, które dla Blooma są warte tyle samo, co makulatura, na której zostały wydrukowane. Jego koleżanka uznaje, że w domu każdy może sobie czytać, co chce, nawet Szekspira, ale studenci muszą wychowywać się na lepszych obywateli i sądzi, że do tego lepiej się przyczyni lektura Gary Soto niż Hemingwaya. Bloomowi „jej punkt widzenia wydał się czymś w rodzaju społecznego faszyzmu. Estetyczne względy mają więc być dobre dla nas, a niedobre dla naszych studentów… Myślę, że to woła o pomstę do nieba”. Obejrzawszy swe teoretyczne idee w takim praktycznym zastosowaniu, postanowił więc w jednej z najnowszych książek (The Western Canon, 1994) wygłosić „apoteozę” kanonu literatury zachodniej, od Szekspira poczynając.
Ludwik Stomma uznaje rap wyłącznie za okazję do wywrzeszczenia podmiejskich czy indywidualnych kompleksów. Niech mu, etnologowi, da Bozia zdrowie. Żeby miał siłę zapytać siebie samego, dlaczego ten styl wywrzaskiwania zapanował nad całym niemal światem, dlaczego rap śpiewają nie tylko na Washington Hights czy przedmieściach Paryża, ale nawet w Kielcach. Dla białego człowieka muzyka rap jest tak samo niezrozumiała, jak powody, dla których pewnego letniego dnia 1992 roku spłonął kawał Los Angeles, dla których Harlem określa się mianem combat zone, dla których lepiej nie spacerować samotnie nocą po Queens. Rap to sztuka człowieka czarnego, który został przywieziony do Ameryki w łańcuchach, a teraz łańcuchy z żelaza zostały zastąpione równie trudnymi do zerwania okowami ekonomicznego wyzysku, rasistowskich prześladowań, faktycznego analfabetyzmu, pozbawienia prawa do edukacji i równego udziału w wytwarzanym bogactwie. Jest to sytuacja, z której jedynym wyjściem jest ucieczka w alkohol, narkotyki, przemoc, prostytucję, pornografię. Wydziedziczeni i wykluczeni czarni nie prosili się do Ameryki. Rap i hip hop to świadectwo przynależności do określonej wspólnoty, która nie jest akceptowana przez białych. Jest to także nadzieja ich przyszłej wolności – zapewne złudna, ale taka jest natura nadziei. Kultura hip hop wraz z muzyką rap, jak każda forma świadomości społecznej, stanowi obraz kondycji ludzi żyjących w murzyńskim getcie Ameryki. Każde getto jest śmietniskiem historii białego człowieka: trzeba też przyznać, że jest tak – jako śmietnisko – przez białego człowieka traktowane. Fakt, że ta urodzona w getcie sztuka pozostaje zupełnie niezrozumiała dla niektórych ludzi białych – zwłaszcza tych przedwcześnie zmieszczaniałych ofiar kapitalizmu z połową ludzkiej twarzy – wcale nie znaczy, że należy jej odmawiać statusu sztuki. Nie popełniajmy tego błędu. Nie róbmy tego na wszelki wypadek, ponieważ zdarzyć się może – choć to (na razie!) takie nieprawdopodobne – że pewnego dnia będziemy musieli przyznać rację punktowi widzenia, według którego to nasza sztuka jest niczym innym, jak tylko śmietniskiem zapełniającym mocno zrujnowane domostwo, które z wolna przeobraża się w getto, a my sami w białych murzynów. Niektórzy zresztą sądzą, że to już nastąpiło. Nie jest do końca pewne, że nie mają racji.
Dlatego na wszelki wypadek jeszcze raz przesłuchajmy kasetę z nagraniem Ice-T albo (nomen omen!) Arrested Development, i zanućmy z cicha rewolucyjny blues: murzyni wszystkich krajów, łączcie się!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Hayek, prawo i polityka

Politics and Recognition. Towards a New Political Aesthetics

Kościół katolicki wobec nowoczesności