Psychoanaliza i jej wrogowie, czyli za co (nie) kochamy Zygmunta Freuda




Zygmunt Freud powiedział kiedyś, że ludzka megalomania została głęboko urażona trzykrotnie. Jako pierwszy zadał jej bolesny cios Kopernik, dowodząc, że Ziemia nie znajduje się w centrum Wszechświata. Darwin, jako drugi, wykazał, że ludzkość wcale nie jest rasą wybraną, lecz tylko jednym z wielu gatunków zwierząt. Wreszcie jemu samemu, Freudowi, przypadło wykazać, że nie istnieje nic takiego jak autonomiczna dusza ludzka, lecz że ludzka psychika jest wielkiej mierze niewolnicą nieświadomych i nie dających się kontrolować sił z pogranicza fizjologii i psychiki.
Okazuje się, że stuletnie widmo psychoanalizy nadal unosi się nad światem nie tylko kultury i nauki, ale także, za sprawą Marka Ostrowskiego, nad Polityką (Polityka 38/2000). Odbiera tym samym dobre samopoczucie niektórym egzemplarzom gatunku ludzkiego równie żwawo i skutecznie, jak to czyniło dawniej. Urażony poczuł się Piotr Szałek (Polityka, 5), który zaryzykował stanowcze stwierdzenie, że psychoanaliza nie jest nauką. Wśród autorytetów, którymi się podparł, wyliczył m.in. znanych filozofów nauki i znanych wrogów psychoanalizy, Karla (nie C.) Poppera, Adolfa Grünbauma i Ernesta Gellnera.
W tej sprawie czytelnikom należy się pewne wyjaśnienie.
Wrogością do psychoanalizy zaraził wielu współczesnych uczonych pierwszy z tej listy, Karl Popper. Przeszedł on do historii metodologii jako autor twierdzenia, że do nauki należą tylko te hipotezy, które są empirycznie testowalne lub – szerzej – krytykowalne. Twierdzenie to ilustrował za pomocą marksizmu i psychoanalizy właśnie. Pisał, że zwolennik tych doktryn zawsze może ich bronić przed każdą krytyką za pomocą najważniejszych twierdzeń swoich teorii – czyli za pomocą tego, co jest właśnie krytykowane.
Gdy więc powiemy marksiście (o ile go znajdziemy, albowiem ten podgatunek należy już chyba do całkiem wymarłych), że jego teoria jest błędna i wymaga odrzucenia, to zawsze może on odpowiedzieć, iż ta krytyka w oczywisty sposób jest motywowana pragnieniem obrony interesów klasowych burżuazji. Podobnie z psychoanalizą: krytykowany psychoanalityk zawsze może odpowiedzieć: twoja krytyka ma oczywiste źródło w twoim nierozwiązanym kompleksie Edypa – lub Elektry.
Według Poppera zatem, zwolennicy teorii zbudowanych jak marksizm i psychoanaliza są w stanie wszystko wyjaśnić za pomocą swych fundamentalnych twierdzeń i nie ma „faktu naukowego”, który uznaliby za sprzeczny ze swymi tezami. Mogą wyjaśnić, ale tylko pozornie, ponieważ nie podają warunków, których zaistnienie uznaliby za obalenie ich teorii. A więc – uczciwszy czytelnicze oczy – teorie takie nie posiadają potencjalnych falsyfikatorów i są nienaukowe, ponieważ uodporniają się (immunizują się) na krytykę.
Problem jednak w tym, że Popper swoją teorię wiedzy naukowej oparł na głównych ideach ewolucjonizmu Karola Darwina, który ma dokładnie te same cechy, które on sam wypominał psychoanalizie. Ewolucjonizm darwinowski bowiem również nie spełnia wymogów naukowości, które sobie Popper skonstruował. Co więcej, okazało się, że Popperowski naukowy krytyczny racjonalizm jest nienaukowy w świetle samych Popperowskich kryteriów...
Problem z autorami argumentów o nienaukowości psychoanalizy polega częściowo na tym, że bardzo często mylą oni psychoanalizę z psychoanalitykami. W nauce instytucjonalnej jednak błąd ten jest powszechny i dotyczy wszystkich sposobów (nie)naukowego myślenia.  Nikogo nie dziwi, gdy słyszy na uniwersyteckich korytarzach pogardliwe pomruki, że teorie jakiegoś kolegi-fizyka (biologa, chemika…) nie są prawdziwą fizyką (biologią, chemią…). Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że tak właśnie młodzi gniewni mówili o… Albercie Einsteinie u schyłku jego kariery w Princeton, ponieważ był dla nich zbyt zacofany!
Popperowska wrogość do psychoanalizy była tak gwałtowna, że tylko kwestią czasu było poddanie psychoanalizie jego samego. Jego były uczeń, John Watkins (ekskomunikowany przez Mistrza za „odejście od linii”), w następujący sposób wyjaśniał wrogość Poppera do pozytywisty Rudolfa Carnapa: „Obalanie gigantów było ważnym motywem w intelektualnym życiu Poppera i jakkolwiek Carnap nie był w tej samej lidze, co Platon, Marks, czy Freud, to był on ogromnie ważną figurą w powojennej filozofii anglo-amerykańskiej. Możliwe nawet, że fakt, iż Carnap miał ponad sześć stóp wzrostu, a Popper był niski, miał coś z tym wspólnego” …
Popper był z urodzenia wiedeńczykiem tak samo, jak twórca psychoanalizy Freud, a nawet w młodości pracował w klinice innego psychoanalityka, Alfreda Adlera. Tam właśnie Popper nabawił się swej psychoanalitycznej antypatii, która potem przybrała postać jego teorii wiedzy. Wiedeń z przełomu XIX i XX wieku w ogóle był gniazdowiskiem idei, które zawładnęły światem. Władają nim one do tej pory – na dobre i na złe. Nowe idee latały tam wówczas w powietrzu gęściej niż pył węglowy nad Śląskiem. Gdyby kto jednak chciał naukowo zrozumieć ówczesny, niezwykle ideotwórczy i oryginalny potencjał Wiednia, lepiej uczyni sięgając do Freuda, niż do Poppera, Carnapa, Wittgensteina czy Schlicka. I to jest właśnie powód, dla którego do dziś (nie) kochamy Freuda.
Morał: w krytyce psychoanalizy lepiej nie używać argumentu, że nie jest ona nauką, ponieważ wszystkie kryteria naukowości nieuchronnie są wartościujące, albo, mówiąc wprost – ideologiczne. Dowód na to można znaleźć w tym samym numerze Polityki, gdzie Ludwik Stomma argumentuje przeciwko stwierdzeniu Jana Woleńskiego, iż mieliśmy tylko czterech przyzwoitych uczonych. Gdyby przyjąć kryterium naukowości implikowane przez Piotra Szałka, to Stomma pisałby głupstwa podnosząc do godności nauki historię, historię sztuki, archeologię, etnologię, językoznawstwo, socjologię, prawo, i inne takie humanistyczne dziwolągi, w tym filozofię, a w tej liczbie filozofię Poppera i Tarskiego! A przecież Stomma głupstwa pisze tylko wyjątkowo.
Szałek podpiera swe anty-psychoanalityczne stanowisko autorytetami. Istnieje jednak  równie wiele, jeżeli nie więcej takich „autorytarnych” podpórek pro-psychoanalitycznych. Zapoczątkowany przez Freuda rewolucyjny program badawczy, mimo nieustannej i zróżnicowanej krytyki, nie przestaje mieć licznych entuzjastów i kontynuatorów w różnych dyscyplinach humanistycznych (Lacan, Žižek). Freudowska inspiracja leży u podłoża modnej obecnie dekonstrukcji ludzkiej osobowości, co daje o sobie znać na przykład w deklaracjach najpopularniejszego filozofa, Richarda Rortyego, który w swoich pracach przywołuje równie często nazwisko Freuda, jak i Darwina. W odniesieniu do umysłu ludzkiego Rorty posługuje się pre-freudowskim stwierdzeniem Humea, że „Rozum jest i powinien być tylko niewolnikiem namiętności” oraz ubolewa, że na dobrą sprawę do chwili obecnej nie zaczęliśmy nawet korzystać z bogactwa osiągnięć Freuda…
A więc: wrogowie scjentyzmu wszystkich krajów, łączcie się!
Na koniec godzi się powiedzieć coś jeszcze. W drastycznym przeciwieństwie do atmosfery wiedeńskiej sprzed wieku, w atmosferze obecnej nauki polskiej więcej lata zagranicznych autorytetów niż rodzimych oryginalnych idei. To także wymaga wyjaśnienia.
Wśród wybitnych polskich uczonych dopisanych przez Stommę do listy Woleńskiego nie pojawia się jego imiennik, Ludwik Krzywicki. I słusznie. Bo zmarnował talent. Ale dlaczego? Jego synowa, Irena Krzywicka napisała: „Talent naukowy Krzywickiego był bardzo wysokiej miary. Gdyby był uczonym w jakimś szczęśliwszym niż Polska kraju, imię jego z pewnością zyskałoby rozgłos światowy, a dorobek czysto naukowy byłby rewelacyjny. Tymczasem on z jednej strony oddał się na służbę ojczyźnie, z drugiej zaś musiał gonić za zarobkiem. Rozmienił w znacznej mierze swój talent na drobne, drukując mnóstwo artykułów, wykładając nie tylko na wyższych uczelniach, ale i w szkole średniej i na kompletach dla burżuazyjnych panienek”. Sam Krzywicki przyznawał: „W gruncie rzeczy zmarnowałem życie. Nie zrobiłem nawet dziesiątej części tego, co mogłem był zrobić”.
W odnowionej kolejny raz Polsce nic się pod tym względem nie zmieniło i z wielką pewnością można powiedzieć, że lista Woleńskiego-Stommy na wiele przyszłych lat zostanie wstydliwie krótka. A to za sprawą byłych uczonych, którzy z uniwersytetów odeszli do polityki, aby konstruować nam kolejny antynaukowy budżet. Tej ich zaskakująco uporczywej postawy nie wyjaśni ani nie wyleczy żadna teoria psychologiczna. Z wyjątkiem Freudowskiej.
Postuluję więc: panowie profesorowie-politycy – na kozetkę!

(Esej dawny, bo z 2000 roku, ale aktualny)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Hayek, prawo i polityka

Kościół katolicki wobec nowoczesności

Politics and Recognition. Towards a New Political Aesthetics